czwartek, 26 listopada 2015

świadectwo nawrócenia - czyli jak rozpocząłem przygodę z Panem Bogiem

"Co robisz? Jest niedziela! Do kościoła powiedziałem!" - te słowa towarzyszyły mi co tydzień, co niedzielę, gdy tato wręcz nakazywał, abym poszedł i spełnił swój chrześcijański "obowiązek". Czy to Święta Wielkanocne, czy Boże Narodzenie, adwent, rekolekcje... "Masz iść i koniec!" - tak było... przez całe moje życie, aż do dnia kiedy się nawróciłem.

Mam 22 lata, moja historia z Panem Bogiem, rozpoczęła się dość nie dawno, w sumie ponad 1,5 roku temu. Byłem dość takim nieogarniętym chłopakiem, można rzecz zdemoralizowanym przez świat, otoczenie. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo kościół jest mi potrzebny a konkretniej BÓG! Moje życie do pewnego momentu, było takie nijakie. Człowiek szukał niby czegoś, ale tak naprawdę konkretnie nie wiedziałem co i czego. Gimnazjum, szkoła przetrwania, że tak to nazwę. Ciężkie cztery lata spędziłem w gimnazjum, tak cztery nie trzy, dlatego, że miałem po prostu w nosie całą naukę i wszystko co było z nią związane. Nigdy nie patrzyłem w przyszłość, co chce robić w życiu, bądź jaką wybiorę szkołę średnią. Nie uczyłem się, bo raz nie miałem na to najmniejszej ochoty a dwa nie miałem czasu, pochłaniał mnie rzeczywisty świat. W szkole przeważnie byłem wyśmiewany przez to, że byłem postury troszkę puszystej co z wiekiem znikło oraz, że nie miałem np markowych ciuchów bądź jakiś super gadżetów, których wszystkie dzieciaki miały. Nie było moich rodziców na to stać po prostu, mieli inne wydatki niż jakieś głupie moje zachcianki. Ja za jedną oryginalną bluzę, miałem dwie bluzy, co prawda nie oryginalne, ale dwie. Dość ciężko było, ale tylko patrząc z takiego punktu widzenia. Ogółem wydawało mi się, że jest spoko.
Ostatnia klasa gimnazjum, bierzmowanie. Matko jakie to jest nieodpowiedzialne, aby w tak młodym wieku, nie świadomym tego co przyjmujemy, udzielać sakramentu bierzmowania? Przecież to jest chore. Człowiek świadom staje się z wiekiem, nie mówię tu konkretnie od ilu, bo to od człowieka zależy, ale zdecydowanie 15/16 lat, to za mało. Przynajmniej 18 lat, wtedy moim zdaniem powinien być owy sakrament przyjęty. Wiem co mówię, sam przez to przechodziłem. To, że był nakaz chodzenia na różaniec, na msze, do spowiedzi itp. przez księdza i rodziców, bo się zbierało podpisy, to nic to nie zmieniało wtedy w moim życiu, jeszcze było gorzej, bo człowiek musiał kombinować, jak tu przejść, by proboszcz nie zauważył, że przyszedłem 5 minut przed końcem. Pamiętam, jak mój poprzedni wikariusz miał łatwy podpis do podrobienia. Tak się "znajomym" wpisywało. Tak było, jest i będzie. Przecież to widać teraz nawet po tej młodzieży. Gdyby to ode mnie zależało, 3/4 gimnazjalistów z mojej parafii nie dopuściłbym do bierzmowania, ale każdy zasługuje na szanse.
Przejdźmy dalej. Szkoła średnia, którą by tutaj wybrać? Może by w ogóle nie iść do szkoły średniej? Zdecydowałem - zawodówka. O jaki byłem z siebie dumny. Będę miał płatne praktyki, będę zarabiał pieniądze, będę miał na fajki i piwo pomyślałem. Byłem człowiekiem raczej hedonistycznym. Pierwszy rok, był nawet spokojny, nowi znajomy, lekcje w południe do wieczora, można się było wyspać i w ogóle. Widziałem same plusy w tej szkole. Po pierwszym roku mając jak na moje możliwości bardzo dobre oceny, przez myśl mi przeszło, aby się przepisać do technikum z nastawieniem na maturę i takim, że może jednak nie jestem, aż tak "tępy" i dam sobie rade, ale okazało się, że musiałbym zaczynać od pierwszej klasy, gdzie i już tak miałem dodatkowy rok nauki w gimnazjum. Przerosło mnie to - zrezygnowałem, postanowiłem pozostać w szkole zawodowej. Jednak już wtedy dochodziły do mnie pewne sygnały, można powiedzieć, że dorastałem do życia. Sygnał, że czegoś mi brak, czegoś szukam - To co mam na dzień dzisiejszy mnie nie uszczęśliwia. Jak wiadomo, moje życie chrześcijańskie, pozostało na takim samym poziomie w szkole średniej, jak w gimnazjum. Ciągły sprzeciw, nakazy i przymus. Na znak mojego buntu chrześcijańskiego zrobiłem pewien błąd w swoim życiu, tzn nie żałuję tej decyzji nawet na dzień dzisiejszy, ale mogłoby być inaczej. Zrobiłem sobie tatuaż na łydce, mój kuzyn akurat zaczynał zabawę z tatuowaniem, więc byłem tak jakby królikiem doświadczalnym. Jest to wizerunek diabła/demona, dlatego, że od zawsze lubiłem horrory, opętania, szatany itp. (zaznaczam nie byłem żadnym satanistom czy coś w tym rodzaju), to żadne tłumaczenie, ale wtedy ten mi się "podobał" najbardziej ten wzór.
Po zakończeniu dwu letniej edukacji, trzeba było pomyśleć o jakiejś pracy. Wtedy zrodził się pomysł wyjazdu za granicę, gdzie mój brat mieszkał i pracował tam, już parę lat. Wyjechałem we Wrześniu. Pierwszy miesiąc był najgorszy, pieniądze od rodziców na życie, szybko się kończyły mimo, że mieszkałem z bratem i nie musiałem płacić za mieszkanie i jedzenie. Było ciężko, człowiek z dala od najbliższych, rodziny, przyjaciół czułem się samotny, chodź brat był tuż obok.
W końcu znalazłem pracę, w hotelu na zmywaku. Nie była to praca moich marzeń, ale na tamtą chwilę nie liczyło się co robię, tylko to, że będę miał z tego duże pieniądze. Jednak tak naprawdę, po miesiącu czasu, życie na emigracji nie było dla mnie. Czułem pustkę w sercu, z jednej strony byłem z dala od domu, najbliższych a z drugiej czegoś mi brakowało. Poznawałem nowe osoby, chodziliśmy do knajp i w ogóle cieszyłem się, że nikt mnie nie kontroluje, jestem wolny... ale się myliłem. Było to złudne uczucie. 
Nagle coś mnie tknęło, myślę jest już czwarta czy piąta niedziela, gdy nie byłem w kościele. Zacząłem szukać czegoś w rodzaju jakiś polskich grup modlitewnych, kościoła, ale na nic to było. Wstydziłem się zapytać kogokolwiek ze znajomych. Brat sam nie wiedział i zapewne nie wie do tej pory - "nie praktykuję" powiedział.
Nadszedł grudzień. Świadomość, że Święta Bożego Narodzenia spędzę po za domem - zabiła mnie. Podjąłem decyzję przyjazdu do polski, nie liczyły się wtedy już dla mnie pieniądze, szybko z nich zrezygnowałem, tylko poczułem tak naprawdę, że liczy się rodzina i miłość.
Pierwsze co zrobiłem po powrocie do domu, to poszedłem do kościoła. Miałem ogromne pragnienie uczestnictwa we mszy świętej - i na tym się skończyło.
Przyszły Święta - tak to było, to czego szukałem, wiadomo tysiące pytań od rodziny, jak było, co robiłem i dlaczego wróciłem, ale przetrwałem to i cieszyłem się, że w końcu jestem w domu i z nimi. Moje bezrobocie trwało do Marca, gdzie wtedy podjąłem pracę u byłego pracodawcy, gdzie odbywałem praktyki szkolne.
I nadszedł czas NAWRÓCENIA! Marzec był miesiącem zmiany mojego życia o 360 stopni. Pamiętam jak dzień dzisiejszy, w marcu odbywały się u nas rekolekcje na których gościł ks. Jarosław Cielecki. Przywiózł do naszej parafii relikwie, obraz św. Charbela wraz z jego olejkami. I było jak zwykle ze strony rodziców. Namawiał mnie tata idź do kościoła, bo są rekolekcje, nie zaszkodzi Ci jak godzinę poświęcisz itp... Dla świętego spokoju poszedłem z racji też tego, że mama powiedziała mi, że jest to egzorcysta a ja bardzo chciałem zobaczyć show. I tak to było, poszedłem na msze, ksiądz opowiadał o cudach tego świętego, co do mnie nie docierało. Po mszy powiedział, że przejdzie z Najświętszym Sakramentem, pobłogosławi każdego a następnie namaści olejkami św. Charbela. Pomyślałem, że to bujda jakaś. Wytłumaczył wszystko jakie mogą być efekty i jeśli ktoś jest tutaj, by zobaczyć coś "fajnego" niech wyjdzie lepiej. Ja zostałem, kazał się modlić nie chciałem, ale coś w środku mnie zmuszało. Kilka osób zasnęło w Duchu Świętym, byłem w szoku. 
Zacząłem się modlić bardziej, nadeszła kolej na mnie. Ksiądz podszedł do mnie z olejkami, namaścił mnie, położył ręce na mojej głowie, zaczął się modlić i wtedy poczułem się słabo, coś we mnie weszło, przeszyło całe moje ciało i wyszło - wtem ja upadłem na kolana, ze złożonymi rękoma do modlitwy, w stronę ołtarza.
Wtedy moje życie nabrało smaku i sensu. ZAKOCHAŁEM SIĘ... w BOGU! To było to, czego mi brakowało, czułem to. Stałem się całkowicie inną osobą, zmieniłem otoczenie. Zacząłem chodzić do kościoła częściej niż tylko w niedziele i nie z przymusu. Stałem się optymistą. Po paru dniach od mojego nawrócenia, poczułem głos Pana, który zaprasza mnie do siebie. Dostałem od niego pełno darów, z których korzystam do dziś a zwłaszcza powołanie do kapłaństwa. Uczucie to, jest po prostu nie do opisania. Tajemnica powołania, zostaję tylko między Tobą a Panem Bogiem. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że moje życie może się kiedykolwiek zmienić, pod takim kątem. Przecież mi nigdy przez myśl nie przeszło, by być księdzem! Poprzedni wikary, tyle zdrowia przeze mnie zmarnował a tu nagle masz... Pamiętam jak jeszcze przed nawróceniem powiedziałem kiedyś mojemu tacie, że BĘDĘ KIMŚ W ŻYCIU - już wiem kim będę. Chęć poznania Boga, który (przynajmniej mi się tak wydawało) nie był obecny wcześniej w moim życiu, była wielka. Szukałem, modliłem się i aż w końcu znalazłem... Należę do wspólnoty OAZA, gdzie jestem an. muzycznym - na gitarze, gram dopiero od nawrócenia (dar od Pana) i to w szokująco szybkim tępie nauczyłem się na niej grać. Wszyscy zdziwieni. Jestem również ministrantem, a konkretniej lektorem. Formuję się cały czas, wszystko to na chwałę Bożą. Rekolekcje formacyjne na an. muzycznego, pomogły mi w kryzysie, w moim krzyżu, którego dźwigam co dzień. Nikt nie wierzył w moje nawrócenie, wszyscy patrzyli na mnie, że robię to tylko pod publikę. Z czasem rodzina, najbliżsi uwierzyli we mnie. Całkowicie zmieniłem otoczenie, mam wspaniałych przyjaciół, osoby na których mogę zawsze polegać, cudownego kapłana, który mnie prowadzi, w moim powołaniu oraz pełno ludzi, którzy są bardzo życzliwi wobec mnie. Dziękuję Panu Bogu, za to wszystko codziennie
Na dzień dzisiejszy zaocznie się uczę w LO dla dorosłych, by zdać maturę, a gdy dobrze pójdzie w Październiku startuję, do seminarium.
Teraz wierzę w cuda, w końcu jestem jednym z nich. W sumie każdy z nas jest cudem Bożym, miłością Boga. Codziennie walczę w grzechem, pokusami, nie jestem idealny (nikt nie jest). 
Nawracam się cały czas.

"Narazie się wspinam... ale widoki są ekstra!"